Praga koks expedition - Dzień IV - Nowy Sącz - Przehyba
Wtorek, 16 sierpnia 2011
· Komentarze(0)
Kategoria 050 - 100km, Sakwy
Poranek w Gorlicach nie zapowiadał się obiecująco - całe niebo zakrywały deszczowe chmury, do tego delikatnie kropiło. Przygotowani na największą zlewę ruszyliśmy w stronę Grybowa.
Całe szczęście alarm okazał się fałszywy i podróżowaliśmy praktycznie w bezdeszczowych warunkach. Poprzedniego dnia nabraliśmy trochę wysokości więc odcinek do Nowego Sącza poszedł bardzo płynnie i szybko. Dużą ilość czasu po prostu się dokręcało.
Podczas już końcowego zjazdu do Nowego Sącza zostaliśmy zaczepieni przy 40 km/h przez innego kolarza który zapraszał nas na herbatkę, niestety musieliśmy odmówić - tego dnia czeka nas jeszcze wymagający podjazd na Przehybę więc nie chcieliśmy tracić czasu. Za propozycję serdecznie dziękujemy, na trasie naprawdę można się spotkać z wielką dawką sympatii.
Na wlocie do miasta natykamy się na odnowione Miasteczko Galicyjskie. Zwiedzamy je w trybie ekstra szybkim.
Posileni w Biedronce jedziemy w stronę Starego Sącza (stanowi on praktycznie integralną część Nowego Sącza), szybko przelatujemy wąskimi i krętymi alejkami przez miasto i lądujemy w Gołkowicach.
Jako dzisiejszy cel oraz nawet można powiedzieć, że wyjazdu obraliśmy sobie szosowy wjazd na Przehybę z Gołkowic. Drugi najtrudniejszy szosowy podjazd w Polsce, 649 w Europie. 14 kilometrów drapania non stop w górę, 858 m przewyższenia ze średnim nachyleniem 6,4%, z maksymalnym 16% na 100m. Do tego należy jeszcze dodać znaczny ciężar bagażu. Więc oczywiście ruszyliśmy w górę na podbój szczytu.
Początkowo zaczyna się dość niewinnie, ot to zwykła droga na szerokość dwóch samochodów prowadząca przez kilka miejscowości. Na wysokości ok. 530 m n.p.m. kończy się parkingiem, zakazem poruszania się samochodami i zwęża się na szerokość jednego samochodu. Od tego momentu zapinamy młynek i powoli mielimy pod górę. Zatrzymuję się tylko, aby skalibrować wysokościomierz z tabliczką informującą, że jestem w "Gaboniu".
Pokonując kolejne metry podjazdu w pocie i skupieniu mijamy wiele malowniczych miejsc. Większość drogi jest osłonięta drzewami i wije się wzdłuż potoku, wielokrotnie przecinając go mostkami. Bardzo uprzyjemnia to całą wędrówkę w górę, krajobraz jest naprawdę niesamowity. Dodatkowo często można też się natknąć na źródełka wody - niezastąpione w upalne dni. Przy drodze znajdują się również liczne miejsca postojowe z ławkami i zadaszeniem. Więc jest gdzie odsapnąć.
Po małej stracie doganiam Bodka, zdecydowaliśmy się tylko na jeden postój na mostku - był mały problem z ustawieniem roweru tak, aby się nie staczał. Jesteśmy na półmetku.
Wypchani czekoladami, wszelkiego rodzaju batonami wskakujemy na rowery i rozpoczynamy dalszą wędrówkę.
Jadąc pod górę, walcząc z bezlitosną grawitacją odczuwa się każdy kilogram bagażu, menażkę, kubek, śpiwór. Kilogram który bezlitośnie ciągnie w dół jak opuszczona kotwica. W tym momencie najlepiej wyłączyć myślenie i po prostu kręcić, kręcić, aż osiągnie się cel. Tak też robię i po kilku docieramy do kamienistego odcinka który zwiastuje koniec wspinaczki, przednie koło tańczy na kamieniach, jeszcze tylko kilkaset metrów. Do tego jeszcze pod sam koniec nachylenie wcale nie maleje, pewnie to też wynik zmęczenia...
Wreszcie po kilku godzinach wspinaczki docieramy do schroniska, stamtąd jeszcze kilkadziesiąt metrów i z wielkim uśmiechem na twarzach zdobywamy szczyt, wskazania licznika się nie mylą. Rozciągający się widok utrzymuje nas w przekonaniu, że było warto. Składamy sobie gratulacje, sam nie dał bym rady, zabrakło by motywacji, na pewno nigdy tego nie zapomnimy.
Wymęczeni udajemy się na zasłużony odpoczynek przed schroniskiem, ubieramy ciepłe rzeczy - na szczycie temperatura jest znacznie niższa. Jemy więc nasz przysmak - żelki, a w międzyczasie rozmawiamy z doświadczonym GOPR'owcem i wysłuchujemy jego historie o okolicznych wypadkach rowerzystów, naprawdę można poznać wiele ciekawych, a miejscami zabawnych historii, m.in. jak pewnemu rowerzyście rower oplótł drzewo.
Po dłuższej chwili dociera wreszcie do nas radosna wiadomość - czeka nas długi i przyjemny zjazd. Piękne zwieńczenie tego etapu naszej podróży. Więc ubieramy kurtki, rękawiczki, czapki i ruszamy w dół. Puszczając hamulce rower spokojnie rozpędza się do 70 km/h, ale niestety nie można sobie na długo tak pozwolić. Droga jest dość kręta i istnieje ryzyko spotkania turystów, więc staramy się zjeżdżać ostrożnie.
Zakręty naprawdę bardzo urozmaicają zjazd, rower ładnie składa się w łukach i po kilkudziesięciu minutach czystej wędrówki w dół lądujemy znowu w Gołkowicach. Znowu wielki uśmiech i piątka.
Na koniec udanego dnia znajdujemy nocleg w Maszkowicach. Właściciel pozwolił nam przenocować pod Jabłonką, niedaleko mamy do dyspozycji stolik. Podczas zachodzącego słońca jemy oczywiście makaron i w towarzystwie wszechobecnych szczypawek udajemy się na zasłużony odpoczynek.
To był dobry dzień, bardzo.
Informacje na temat podjazdu na Przehybę:
http://www.genetyk.com/podjazdy/przehyba1.html
http://www.challenge-big.eu/pl/bigside/1566
Całe szczęście alarm okazał się fałszywy i podróżowaliśmy praktycznie w bezdeszczowych warunkach. Poprzedniego dnia nabraliśmy trochę wysokości więc odcinek do Nowego Sącza poszedł bardzo płynnie i szybko. Dużą ilość czasu po prostu się dokręcało.
Podczas już końcowego zjazdu do Nowego Sącza zostaliśmy zaczepieni przy 40 km/h przez innego kolarza który zapraszał nas na herbatkę, niestety musieliśmy odmówić - tego dnia czeka nas jeszcze wymagający podjazd na Przehybę więc nie chcieliśmy tracić czasu. Za propozycję serdecznie dziękujemy, na trasie naprawdę można się spotkać z wielką dawką sympatii.
Na wlocie do miasta natykamy się na odnowione Miasteczko Galicyjskie. Zwiedzamy je w trybie ekstra szybkim.
Miasteczko Galicyjskie - Nowy Sącz© px
Posileni w Biedronce jedziemy w stronę Starego Sącza (stanowi on praktycznie integralną część Nowego Sącza), szybko przelatujemy wąskimi i krętymi alejkami przez miasto i lądujemy w Gołkowicach.
Jako dzisiejszy cel oraz nawet można powiedzieć, że wyjazdu obraliśmy sobie szosowy wjazd na Przehybę z Gołkowic. Drugi najtrudniejszy szosowy podjazd w Polsce, 649 w Europie. 14 kilometrów drapania non stop w górę, 858 m przewyższenia ze średnim nachyleniem 6,4%, z maksymalnym 16% na 100m. Do tego należy jeszcze dodać znaczny ciężar bagażu. Więc oczywiście ruszyliśmy w górę na podbój szczytu.
Początkowo zaczyna się dość niewinnie, ot to zwykła droga na szerokość dwóch samochodów prowadząca przez kilka miejscowości. Na wysokości ok. 530 m n.p.m. kończy się parkingiem, zakazem poruszania się samochodami i zwęża się na szerokość jednego samochodu. Od tego momentu zapinamy młynek i powoli mielimy pod górę. Zatrzymuję się tylko, aby skalibrować wysokościomierz z tabliczką informującą, że jestem w "Gaboniu".
Droga na Przehybę© px
Pokonując kolejne metry podjazdu w pocie i skupieniu mijamy wiele malowniczych miejsc. Większość drogi jest osłonięta drzewami i wije się wzdłuż potoku, wielokrotnie przecinając go mostkami. Bardzo uprzyjemnia to całą wędrówkę w górę, krajobraz jest naprawdę niesamowity. Dodatkowo często można też się natknąć na źródełka wody - niezastąpione w upalne dni. Przy drodze znajdują się również liczne miejsca postojowe z ławkami i zadaszeniem. Więc jest gdzie odsapnąć.
W półmetku drogi na Przehybę© px
Po małej stracie doganiam Bodka, zdecydowaliśmy się tylko na jeden postój na mostku - był mały problem z ustawieniem roweru tak, aby się nie staczał. Jesteśmy na półmetku.
Wypchani czekoladami, wszelkiego rodzaju batonami wskakujemy na rowery i rozpoczynamy dalszą wędrówkę.
Jadąc pod górę, walcząc z bezlitosną grawitacją odczuwa się każdy kilogram bagażu, menażkę, kubek, śpiwór. Kilogram który bezlitośnie ciągnie w dół jak opuszczona kotwica. W tym momencie najlepiej wyłączyć myślenie i po prostu kręcić, kręcić, aż osiągnie się cel. Tak też robię i po kilku docieramy do kamienistego odcinka który zwiastuje koniec wspinaczki, przednie koło tańczy na kamieniach, jeszcze tylko kilkaset metrów. Do tego jeszcze pod sam koniec nachylenie wcale nie maleje, pewnie to też wynik zmęczenia...
Przehyba zdobyta - z sakwami© px
Wreszcie po kilku godzinach wspinaczki docieramy do schroniska, stamtąd jeszcze kilkadziesiąt metrów i z wielkim uśmiechem na twarzach zdobywamy szczyt, wskazania licznika się nie mylą. Rozciągający się widok utrzymuje nas w przekonaniu, że było warto. Składamy sobie gratulacje, sam nie dał bym rady, zabrakło by motywacji, na pewno nigdy tego nie zapomnimy.
Sakwiarze - zdobywcy Przehyby© px
Wymęczeni udajemy się na zasłużony odpoczynek przed schroniskiem, ubieramy ciepłe rzeczy - na szczycie temperatura jest znacznie niższa. Jemy więc nasz przysmak - żelki, a w międzyczasie rozmawiamy z doświadczonym GOPR'owcem i wysłuchujemy jego historie o okolicznych wypadkach rowerzystów, naprawdę można poznać wiele ciekawych, a miejscami zabawnych historii, m.in. jak pewnemu rowerzyście rower oplótł drzewo.
Wieża na Przehybie© px
Po dłuższej chwili dociera wreszcie do nas radosna wiadomość - czeka nas długi i przyjemny zjazd. Piękne zwieńczenie tego etapu naszej podróży. Więc ubieramy kurtki, rękawiczki, czapki i ruszamy w dół. Puszczając hamulce rower spokojnie rozpędza się do 70 km/h, ale niestety nie można sobie na długo tak pozwolić. Droga jest dość kręta i istnieje ryzyko spotkania turystów, więc staramy się zjeżdżać ostrożnie.
Zakręty naprawdę bardzo urozmaicają zjazd, rower ładnie składa się w łukach i po kilkudziesięciu minutach czystej wędrówki w dół lądujemy znowu w Gołkowicach. Znowu wielki uśmiech i piątka.
Na koniec udanego dnia znajdujemy nocleg w Maszkowicach. Właściciel pozwolił nam przenocować pod Jabłonką, niedaleko mamy do dyspozycji stolik. Podczas zachodzącego słońca jemy oczywiście makaron i w towarzystwie wszechobecnych szczypawek udajemy się na zasłużony odpoczynek.
To był dobry dzień, bardzo.
Zachód słońca© px
Informacje na temat podjazdu na Przehybę:
http://www.genetyk.com/podjazdy/przehyba1.html
http://www.challenge-big.eu/pl/bigside/1566